Tak to już jest, że w blogosferze handmade'owej królem jest Czas -
ten pierwotny - cykliczny. Trochę taki, jaki dawniej rządził na wsi, kiedy rytm życia wyznaczały pory roku. Gdzieniegdzie jeszcze tak jest. Wiosna, lato, jesień, zima. Zielenie,
żółcienie, brązy, biele. Kwiatki, owoce, liście, śnieżynki. I tak w
kółko, w kółko, w kółko... Zadumałam się.
.
Na większości blogów związanych z szyciem woreczkowe szaleństwo - wszak niedawno zakończyły się zbiory tegorocznej lawendy.
Z wakacyjnych, powiedzmy, wojaży i ja przywiozłam ździebko i wczoraj właśnie późną nocą woreczki zostały poszyte, zaopatrzone w sznurki, napełnione oraz rozwieszone w strategicznych miejscach - to znaczy prawie w całym mieszkaniu:)
Młócka nastąpiła poprzez energiczne ugniatanie lawendy w foliowym woreczku i tylko cudem uchowało się kilka całych gałązek na potrzeby dzisiejszych zdjęć. Chwilowo nie znalazłam też pod ręką lnu, za to wykorzystałam bawełnę o niezbyt gęstym splocie.
Od samego rana narkotyzuję się zapachem, który wydobywa się z woreczków (dla wzmocnienia efektu od czasu do czasu rozkruszając w palcach po jednym ziarenku). Wwąchuję się. Zapach lata:)
A, jeszcze jedno - lawenda jest tzw. rośliną miododajną (lub raczej nektarodajną) - jeśli wierzycie Einsteinowi w kwestii pszczół - koniecznie posiejcie ją w ogródku.
Na balkonie też można.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz